W czasach gdy w Europie mało kto słyszał o astryldach i amadynach, a papugi pozostawały bardzo drogie, gile oraz inne rodzime łuszczaki były nader popularnymi maskotkami. W Austrii i Turyngii wybierano pisklęta z gniazd i uczono je wygwizdywania ówczesnych szlagierów. Gile uchodziły za łatwiejsze do schwytania i obłaskawienia od reszty łuszczaków. Niestety ta ich „łatwowierność” czy „głupota” równocześnie sprawiała, że nawet najpojętniejsze osobniki potrafiły spamiętać raptem trzy różne melodie. Naiwność uwieczniono w ich niemieckiej nazwie „Gimpel”, pochodzącej od austriackiej gwarowej nazwy chmielu (Gumpen). Chmiel bowiem przez długie wieki kojarzył się ludom germańskim z otępieniem oraz chorobliwą sennością. Trzeba było brutalności i sprytu absolutyzmów oświeconych XVIII wieku, by słowiański zwyczaj chmielenia piwa, a nie wzmacniania go woskownicą, bagnem czy kurdybankiem przyjął się dalej na zachodzie: w Prusach, Austrii czy Belgii…

W XIX wieku niemieccy i angielscy ptasznicy zażarcie rywalizowali o europejskie i amerykańskie rynki tych żywych maskotek. Dzikim populacjom tych uroczych ptaków groziło wyniszczenie, toteż już w II połowie XIX obejmowano je ochroną gatunków w kolejnych państwach. Dziś niezależnie od praw krajowych chroni je przede wszystkim Dyrektywa Siedliskowa. Mimo to w krajach niemieckojęzycznych można zdobyć zgodę na hodowlę okazów z już istniejących, certyfikowanych hodowli, czasem nawet na odłów z wolnej przyrody. We Włoszech gile bywają też zjadane.

Powszechnie uważa się, że te pierzaste rubiny przylatują do Polski zimą, a wiosną wracają na daleką północ, by tam gniazdować, tak samo jak czynią to jemiołuszki, rzepołuchy i czeczotki. Większość gilów faktycznie tak się zachowywała przez długie wieki, jednak od jakiś 120 lat coraz częściej spędzają cały rok w Polsce. Pewnie nie brzmi to zbyt przekonująco, gdyż tego ślicznego ptaka trudno dostrzec wiosną, latem i wczesną jesienią. Poza tym w dobie globalnego ocieplenia spodziewalibyśmy się raczej ustania przylotów z Syberii i Skandynawii do Europy Środkowej niż odwrotnie. W rzeczywistości gile całkiem dobrze znoszą nasze polskie, letnie spiekoty, o ile mają się gdzie schronić. Osiadłe lub jedynie koczujące populacje tych pięknych ptaków spotyka się zresztą przez 365 dni w roku w krajach o znacznie gorętszym klimacie niż nasz, chociażby w północnej Hiszpanii i Portugalii, we Francji, Włoszech, Gruzji, Armenii czy Turcji.

Od dawno przypuszcza się, że ptaki te łączą się w pary na całe życie. Za brakiem skoków w bok u gilów przemawia niespotykana u pozostałych wróblowatych budowa plemników, jak również małe rozmiary jąder. Okrągłe główki męskich gamet gila oraz ich tępe akrosomy (pęcherzyki położone na szczycie główki plemnika, pełne enzymów do trawienia osłony komórki jajowej) wskazują, że u tych rubinowo-czarnych ptaków nie dochodzi do jakże typowych dla większości łuszczaków (i ludzi) wojen plemników.

Ojciec nowoczesnej systematyki roślin i zwierząt Karol Linneusz uważał gila za najbliżej spokrewnionego z naszymi „polskimi papugami”, czyli krzyżodziobami Loxia. Miało to sens, bo krzyżodzioby też są czerwono-czarne i też są ptakami dalekiej północy, przylatującymi w sroższe zimy na południe, do Środkowej i Zachodniej Europy. Jeżeli gniazdowały na na naszych ziemiach, to trzymały się większych kompleksów leśnych, przypominających tajgę. Współcześni naukowcy posługują zupełnie innymi metodami, a jednak im także często wychodzi pokrewieństwo gilów z innymi łuszczakami o jaskrawym, buraczkowym upierzeniu jak łuskowiec zwyczajny Pinicola enucleator. Łuskowce to ptaki jeszcze bardziej „mrozoodporne” od krzyżodziobów i gilów. W XIX wieku chroniły się u nas przed zimnem tylko 19 razy, w XX jeszcze rzadziej, bo 12 razy w ciągu całego stulecia. Kolejny dowód na ocieplanie się klimatu! Inną kandydatką na najbliższą krewniaczkę gila stała się dziwuszka purpurowa Haemorhous purpureus ze szpilkowych lasów Kanady i USA, także cechująca się znaczącym udziałem purpur i amarantów w swoim ubarwieniu.

Nieco ponad 10 lat temu okazało się, że gile zamieszkujące wyspę św. Michała w archipelagu Azorów, u których obie płcie mają przydymione, nie tak wyraziste upierzenie, odcieniem przypominające sierść myszy (stąd łacińska nazwa murina – mysi), nie są oderwaną populacją „naszych” Pyrrhula pyrrhula, lecz odrębnym gatunkiem, nazwanym rzecz jasna gilem azorskim P. murina. To jeden z najbliższych wymarcia gatunków Unii Europejskiej. W latach 70. minionego stulecia doliczono się mniej więcej 40 par, w 2008 r. zaś niecałe 800 osobników. Walka ze szkodnikami sadów pomarańczowych w XIX w. okazała się nadzwyczaj skuteczna. Wiek XX przyniósł kolejne zagrożenia, najpierw karczowanie miejscowych lasów wawrzynolistnych, by poszerzyć ich kosztem areał pastwisk i pól ornych, potem zaś odwrotnie forsowne zalesianie dawnych gruntów rolnych, najczęściej szydlicą japońską Cryptomeria japonica, piękną choinką o bezżywicznym drewnie, jak najbardziej prezentowaną w naszym Arboretum. Czynna ochrona gilów azorskich stanowi zatem element większej całości, jaką jest odtwarzanie lasów wawrzynolistnych z ich bogactwem epifitycznych paproci, widłaków i mchów, tudzież z piętrem drzew budowanym przez rodzime gatunki o liściach skórzastych, jak u znanego nam z kuchni i z oranżerii wawrzynu. Z ratowaniem tych rzadkich łuszczaków wiąże się również spór o rodzimy bądź obcy dla Azorów charakter innej superważnej dla gilów orszeliny wyniosłej Clethra arborea, w wielu językach zwanej „drzewem konwaliowym” z powodu bardzo podobnych do konwalii kwiatów. Część przyrodników sądzi, iż ta orszelina jest rodzima dla Madery, lecz już na względnie bliskich Azorach stanowi gatunek inwazyjny i obcy, wskazany zatem do usunięcia mimo niewątpliwej urody. Inni dowodzą, że również na Azorach orszelina wyniosła jest gatunkiem rodzimym, tyle, że populacje rodzime wymarły przed przybyciem na wyspy nowoczesnych geografów roślin, toteż zastąpiły je okazy sprowadzone z Madery i dziczejące.

Tak czy owak dzisiejsze gile azorskie nie przetrwają bez tych „drzew konwaliowych”, zbyt wielką rolę odgrywa bowiem w ich diecie opartej głównie o pąki i nasiona drzew, jak również nieobecne w diecie innych łuszczaków, ale jakże typowe dla deszczowej Makaronezji zarodnie i młode liście tamtejszych paproci.

mgr Adam Kapler