Popijawa w Armenii była przednia! Po tym, co przeszli, ludziom należał się wypoczynek, a ich dowódcy tym bardziej. Ale i kac Ksenofonta był potworniejszy niż kiedykolwiek przedtem! Niech Tartar pochłonie tę wiedźmę Medeę, która zabiła piękne dziatki zrodzone z Jazona, a hołubiła i wyprowadziła na wielkiego wodza Medosa, praprzodka perskich siepaczy! Trzy dni i trzy noce wstrząsały Ksenofontem torsje. Młodzieńcze dyskusje z Sokratesem, flirty z Aspazją, bitwa pod Kunaksą – triumf, który zdrada barbarzyńców zmieniła w klęskę – kompanionowie wyrżnięci jak wieprze wbrew warunkom rozejmu, wreszcie trzydzieści cztery tysiące sześćset pięćdziesiąt stadiów odwrotu przez słone pustynie i niebosiężne góry pełne dzikich ludzi – wszystko to non stop wracało mu przed oczy. Ksenofont nie wątpił, że okryje się nieśmiertelną chwałą niczym Argonauci wyniesieni na niebiosa pod postacią znaków zodiaku, a po tysiącleciach kolejni poeci szukać będą inspiracji w jego żołnierskich wspomnieniach.

Kondotierzy Cyrusa legia cudzoziemska
przebiegli bezwzględni – tak jest – mordowali
dwieście piętnaście marszów dziennych
– zabijcie nas nie możemy iść dalej –
trzydzieści cztery tysiące sześćset pięćdziesiąt stadiów
rozjątrzeni bezsennością szli przez dzikie kraje
niepewne brody przełęcze w śniegu i słone płaszczyzny
wyrąbując swoją drogę w żywym ciele ludów
na szczęście nie kłamali że bronią cywilizacji
słynny okrzyk na górze Teches
błędnie interpretują sentymentalni poeci
znaleźli po prostu morze to znaczy wyjście z lochu
odbyli podróż bez Biblii proroków krzaków płonących
bez znaków na ziemi
bez znaków na niebie
z okrutną świadomością 
– że życie jest wielkie”.

(„Anabaza” Z. Herbert)

Na razie jednak marzył tylko o chwili snu i garści kleiku na znękany żołądek.

Co tak zmogło kolegę Platona, któremu nie dały rady tysiące wojów na słoniach i koniach? Ano deli bal, czyli miód szaleńców produkowany głównie z nektaru azalii pontyjskiej vel różanecznika żółtego Rhododendron luteum, najpiękniejszego krzewu Polski, dzikiego przodka i niezastąpionej podkładki pod azalie gandawskie. Pszczoły miodne, pozyskujące nektar i pyłek z rozmaitych wrzosowatych, nie tylko różaneczników, lecz także modrzewnic, kalmii czy agarist, produkują bowiem tak zwany „miód szaleńców” (gr. i łac. mel maenomenon, tur. deli bal, ang. mad honey). Od końca XVIII w. eksportowano go z Turcji i Nepalu do Europy Zachodniej i Ameryki Północnej jako niezrównany afrodyzjak, lek na nadciśnienie i cukrzycę, a także narkotyk rekreacyjny. W Nepalu do dziś odbiera się go dzikim pszczołom, gnieżdżącym się w rozpadlinach skalnych na niemal pionowych ścianach. W Azji Mniejszej, jak przystało na kolebkę cywilizacji, miód ten produkuje się w nowoczesnych ulach, dbając jedynie o odpowiednią dietę pszczół. Przyczyną trujących właściwości tego miodu jest obecność grajanotoksyny (rodotoksyny, andromedotoksyny, acetyloandromedolu) – polihydroksylowanego dwuterpenu łączącego się z pompami sodowymi w błonie komórkowej. Bardzo podobny jest mechanizm działania wielu innych trucizn roślinnych i zwierzęcych, zwłaszcza batrachotoksyny z amazońskich rzekotek i z nowogwinejskich ptaków, akonityny z tojadu czy weratrydyny z ciemiężyc (dwa ostatnie do obejrzenia w w Ogrodzie Botanicznym w Powsinie!): żołnierze, którzy jedli patokę, wszyscy tracili przytomność, cierpieli na wymioty i nabiegunkę, żaden z nich nie mógł wstać. Ci, którzy zjedli niewiele, przypominali ludzi bardzo pijanych, ci, którzy zjedli dużo – szaleńców, a niekiedy nawet konających. Leżeli pokotem jak po klęsce. […] Jednakże nikt nie umarł i następnego dnia, jakoś o tej samej porze, zaczęli przychodzić do siebie. W trzecim i czwartym dniu powstawali jak po zażyciu lekarstwa. Mniej szczęścia od Greków mieli Rzymianie Pompejusza ścigający Mitrydatesa. Spożyli tak dużo miodu, że wielu z nich zmarło jeszcze, zanim przystąpili do boju… Odporność tak ludzi, jak i pszczół na zatrucie grajanotoksyną jest kwestią indywidualną i rasową pszczół oraz ludzi.

Adam Kapler