Zachowanie dotychczasowej produktywności Ziemi oraz różnorodności biologicznej w takim stanie, by zagwarantować przetrwanie ludzkości, wymaga wielu samoograniczeń zarówno ze strony jednostek, jak i całych społeczeństw. Niestety, jak uczą nas historia powszechna, biologia konserwatorska i psychologia ewolucyjna, my ludzie nie jesteśmy ani tak dobrzy, ani tak przewidujący, jak zwykliśmy się oceniać na co dzień. Wprawdzie mamy wrodzoną skłonność do współpracy i współczucia, a niektórzy z nas potrafią wznieść się na wyżyny samozaparcia i geniuszu, to ludzkości jako całości rozpaczliwie brakuje cnót prospołecznych i pronaturowych. Już prymitywne społeczności, dysponujące tylko ogniem i kamiennymi narzędziami, wywierały trwały i mocny wpływ na otaczające ich środowisko naturalne. Wyniszczenie całych gatunków np. lwów, wielbłądów, mamutów i mastodontów w Ameryce Północnej, gigantycznych szczerbaków z Ameryki Południowej, tudzież lądowych krokodylów Mekosuchus i ogromnych żółwi Meiolania z Antypodów  było dziełem owych „dobrych dzikusów” z rozpraw Rousseau. Tubylcy z Wyspy Wielkanocnej, Majowie, Anasazi, Wikingowie z Grenlandii, wreszcie miasta-państwa epoki brązu na Bliskim Wschodzie – to wszystko społeczeństwa, która upadły niejako na własne życzenie, gdyż podcięły gałąź na jakiej siedziały. Troskę o całą biosferę należałoby wpoić całej ludzkości zanim dojdzie do następnych katastrof. Łatwo powiedzieć, trudno wykonać! Zwłaszcza teraz, gdy prawdziwy świat brutalnie przypomina o swoim istnieniu, burząc gospodarkę i zamykając większość z nas w domach lub lecznicach.

Wycinka Pinus nigra, Machnowska Góra. fot. P. Chmielewski

Uznanie Przyrody/Ziemi/biosfery za silnie zintegrowany, obdarzony mechanizmami kompensacyjnymi i naprawczymi w postaci ujemnych sprzężeń zwrotnych superorganizm, swego rodzaju materialną boginię było myślą przewodnią nauk przyrodniczych w latach 70. XX wieku, tuż po okresie hippisowskiej kontrkultury. Największe zasługi dla dopracowania i popularyzacji tego podejścia położyli cytolożka i feministka Lynn Margulis oraz geochemik i kosmobiolog James A. Lovelock. Dostojną, łatwą do zapamiętania i zapisu nazwę „Gaja” dla Ziemi jako superorganizmu podsunął im sąsiad Lovelocka, noblista Wiliam Golding. Dla Margulis oraz jej akolitek najważniejszą podstawą hipotezy Gai była powszechność zjawiska symbioz nieantagonistycznych, obopólnie korzystnych dla dwu niespokrewnionych i niepodobnych organizmów żywych (jak porosty i zapylanie roślin przez owady), a co za tym idzie doniosła rola ewolucyjna tychże procesów. To właśnie Margulis zawdzięczamy dzisiejszy paradygmat endosymbiotycznego pochodzenia mitochondriów i plastydów, a zapewne także wici oraz rzęsek komórkowych od pradawnych prokariontów, żyjących w endosymbiozie z pierwotnymi eukariontami. Dla Lovelocka ontologicznym fundamentem hipotezy Gai jest przede wszystkim funkcjonowanie ziemskich cykli biogeochemicznych (krążenie węgla, azotu, fosforu czy wody w obiegu zamkniętym), tudzież skład chemiczny ziemskiej atmosfery, daleki od równowagi termodynamicznej w przeciwieństwie do atmosfer innych planet zwłaszcza Wenus.

Syntezę obu ujęć wyraziła Margulis, postulując, iż „temperatura powierzchni, chemizm reaktywnych składników gazowych, potencjał redukcyjno-oksydacyjny i kwasowość/zasadowość atmosfery Ziemi oraz osadów powierzchniowych utrzymywane są aktywnie (homeoretycznie [samoczynnie]) poprzez metabolizm, zachowanie, wzrost i reprodukcję organizmów (zorganizowanych w zespoły) na jej powierzchni” (Weiner 1999). Dla wielu ludzi dodatkowym argumentem za hipotezą Gai jest również nadzwyczajna różnorodność biologiczna oraz piękno wielu żywych ustrojów, nawet tych tradycyjnie uważanych za odrażające jak pająki, o czym przekonać się można, czytając Wilsona i kontemplując zdjęcia wielu znakomitych fotografów, choćby Jarka Delugi, albo ryciny Haeckla wydane ponownie przez Breidbacha. Wśród dzisiejszych geologów, paleontologów, inżynierów i fizyków z NASA przeważa jednak wprost przeciwna wizja Ziemi jako diabolicznej morderczyni. Co więcej, ma to być światopogląd nie tylko parareligijny, ale i całkowicie zgodny z wynikami współczesnych nauk ścisłych, osiągnięciami archeologii i historii. Do systematyzacji oraz popularyzacji tego ujęcia, opisywanego jako „hipoteza Medei”, walnie przyczynił się wydawany także w Polsce słynny geolog i paleontolog Ward.

Najważniejsze argumenty na rzecz koncepcji medejskiej to:

  1. Geneza, przebieg oraz długofalowe skutki wielkich wymierań (katastrofa metanowa, pierwsza i druga Ziemia-Śnieżka, eksplozja kambryjska, wymieranie permskie), z których niemal wszystkie (oprócz najsłynniejszego pod koniec kredy) były wywołane aktywnością organizmów żywych, czyli samej Matki Ziemi i części jej „bąbelków”.
  2. Medejskie aspekty życia samego w sobie oraz poszczególnych grup organizmów, zwłaszcza całkowite zatrucia biocenozy przez bakterie siarkowe, „czerwone przypływy” bruzdnic, biotyczna sekwestracja biogenów wskutek aktywności planktonu, endogenna eutrofizacja wód słodkich a nawet wszechoceanu, lądowienie jezior, zmęczenie gleby (które sprawia, że podjęliśmy w Powsinie tytaniczny trud przebudowy większości kolekcji polowych) tudzież powszechność allelopatii wśród roślin wyższych.
  3. Kluczowa rola dodatnich (a nie ujemnych jak postulowali Margulis i Lovelock!) sprzężeń zwrotnych w kształtowaniu dawnego i przyszłego klimatu naszej planety.
  4. Niezgodność innych przewidywań opartych o hipotezę Gai ze stanem faktycznym, obserwowanym przez badaczy (biosfera jako całość nie stabilizuje stężenia gazów cieplarnianych i nie odtwarza okrywy ozonowej, Wszechocean już przed pojawieniem się ludzi z ich statkami był nieomal pustynią)
  5. Dawniejsze argumenty Tylera Volka na rzecz jego hipotezy Ziemi-Śmietnika.

Ward poświęca wiele uwagi na wykazanie, że ludzkość generalnie przecenia wpływ uderzeń meteorytów i komet, wybuchów supernowych i wulkanizmu na masowe wymierania dawnych epok geologicznych. Jego zdaniem niemal zawsze winne jest samo życie, winna jest Matka Ziemia. Poczynając od powstania „świata DNA”, poprzez katastrofę metanową 3,7 mld lat temu (kiedy omal nie zniknęło całe życie białkowe), powstanie sinic i zmianę atmosfery z redukującej na utleniającą, eksplozję kambryjską, kiedy to wymierały całe typy znane z ediakaranu, wkroczenie roślin na ląd (co rozprzęgło dotychczasowe cykle biogeochemiczne), dewoński zanik raf koralowych, wielkie wymieranie permskie (spowodowane jego zdaniem nie tyle wulkanizmem, co wzrostem aktywności bakterii siarkowych), aż po najnowsze osiągnięcia „trzeciego szympansa” w zakresie wyniszczania biomasy i bioróżnorodności, summa summarum zawsze winna jest Medea.

Ochrona czynna, Ojcowski PN, fot. A. Sołtys

Człowiek wedle Warda jest „behawioralnym prokariontem”, co oznacza, że zachowuje się, a w rezultacie oddziałuje na całą planetę, tak jakby był archeowcem bądź eubakterią. Mnoży się i zasiedla wszelkie ekosystemy, ale nie przystosowuje samego siebie do nich, tylko zmienia zastane biotopy i biocenozy. W błyskawicznym (w skali geologicznej) tempie przeobraził skład chemiczny atmosfery, pedosfery i hydrosfery. Produkuje tyle trujących (dla samego siebie i dla większości ustrojów białkowych) odpadów, ile bakterie siarkowe, sinice, bruzdnice oraz najsilniejsze allelopatycznie rośliny wyższe (świerki, araukarie, eukaliptusy, krzew kreozotowy) razem wzięte. Jeżeli zdaniem Warda można powiedzieć metaforycznie, że życie jako całość do czegoś dąży, to dąży do samobójstwa i to w bardzo kiepskim stylu, a przynajmniej do zaniku form wielokomórkowych.

Skąd się wzięła nazwa tego światopoglądu? Przypomnijmy: Medea wg mitologii greckiej była kolchidzką (kaukaską) królewną, która wydała greckim podróżnikom – Argonautom złote runo. Zdradziła zatem swoich rodaków, pozbawiając ich potężnej relikwii chroniącej cały ich kraj, a uciekając z Jazonem na pokładzie Argo zamordowała rodzonego brata Absyrtosa. Po wielu dalszych przygodach Medea zamordowała w Koryncie dzieci spłodzone z Jazonem, starannie wychowała za to i wyniosła na tron Medosa – praojca Persów i Medów, a więc największych wrogów Greków i Rzymian. Od czasów Eurypidesa i Arystotelesa do „Placu Zbawiciela” i „Medei” von Triera osławiona brato- i dzieciobójczyni nie przestaje inspirować ludzkiej wyobraźni. Postać kolchidzkiej wieszczki przywoływali nie tylko bujający w obłokach poeci jak Pindar i Hezjod, Cyceron i Owidiusz, lecz także ojciec teorii powszechnego ciążenia, Izaak Newton. On bowiem pierwszy wskazał na związki między Zodiakiem a podróżą Argonautów. W micie tym pojawiają się bowiem: Baran Friksosa, Byk Ajetesa, Waga Alkinoosa, Dioskurowie jako Bliźnięta, Herakles jako Strzelec, a przede wszystkim sama Medea jak Panna.

W pracach Warda nie znajdziemy wprawdzie aż tylu erudycyjnych cytatów z arcydzieł dawnych mistrzów co u Goulda czy Dawkinsa, choć same tytuły jego przeglądowych prac popularnonaukowych wskazują na miłość do Antyku greckiego i hebrajskiego. Wielką rolę w formowaniu jego światopoglądu mogli odegrać klasycy brytyjskiej i amerykańskiej science fiction, gdyż nader często postrzegali oni przyrodę jako siłę wrogą ludzkości, którą należy okiełznać przy użyciu techniki albo przed którą trzeba uciec na inne planety. Z myślicieli kontynentalnych, cieszących się niesłabnącą popularnością wśród przyrodników nie stroniących od popularyzacji, warto wspomnieć markiza de Sade, który najpełniej podejmował tematykę wszechmocnej, okrutnej i perwersyjnej Przyrody:

„Piorun dzierży w dłoniach, podłych żąda czynów,
Niszczy nimi na oślep to ojców, to synów,
Świątynie i burdele, złoczyńców i prawych,
Natura lubi wszystko: przestępstw pragnie krwawych.
(…) To co wzięła jej władza, jej potrzeba zwróci.
Tam wszystko znów ożyje, wszystko się odtworzy:
Dostojni i maluczcy, kurwy i mentorzy,
Wszyscyśmy bowiem zawsze w jej oczach jednacy,
Cnotliwcy i zbrodniarze, dobrzy i łajdacy”. („Prawda” de Sade)

Choć obie wizje Matki Ziemi zdają się niemożliwe do pogodzenia, to jednak praktyczne zalecania dla zwykłych miłośników przyrody i prostych biologów – konserwacjonistów wysnuwane tak przez sędziwego Lovelocka, jak i przez Warda zadziwiająco często są niemal identyczne. Niekiedy określa się je mianem „zrównoważonego odwrotu” – koncepcji przypominającej „zrównoważony rozwój”, tyle że bardziej pesymistycznej.

W myśl syntezy hipotezy Gai z hipotezą Medei ludzkość jako całość powinna:

  1. zrezygnować z działań znanych i lubianych, ale pozorowanych i mało skutecznych albo wręcz przeciwskutecznych, jak: auta hybrydowe, sekwestracja CO2 na skalę de facto laboratoryjną, biopaliwa (szczególnie wprowadzanie monokultur palmy oleistej w tropikach i rzepaku w strefie umiarkowanie chłodnej), energetyka odnawialna oraz ogródki miejskie;
  2. zrezygnować z ratowania tych ekosystemów, gatunków, miast i zabytków kultury, dla których jest już za późno np. Nowego Orleanu, Wenecji, Oceanii, gatunków funkcjonalnie wymarłych i zupełnie pozbawionych siedlisk (np. kondora kalifornijskiego, Nymphaea thermarus, Corypha talieri) oraz izolowanych populacji gatunków wciąż licznych (np. polskich populacji moroszki i brzozy karłowatej);
  3. przygotować się na przesunięcia całych stref klimatyczno-roślinnych oraz inwazje biologiczne;
  4. pogodzić się z masowym napływem milionów migrantów do krajów zamożnych i/lub o lepszych warunkach klimatycznych;
  5. planowo przesiedlić mieszkańców zatapianych wysp i wybrzeży w głąb lądu;
  6. powstrzymać nawrót do Nowego Średniowiecza poprzez ratowanie dorobku kulturowego, stabilizowanie sieci transportu, ekonomii i kultury tak jak wcześniej czynili to Kasjodor i św. Benedykt;
  7. zjednoczyć politycznie całą ludzkość, żeby kolektywnie podjąć wielkie dzieła geoinżynierii, np. użyźnić wierzchnie warstwy Wszechoceanu, wypompować gazy cieplarniane z atmosfery i hydrosfery, wynieść osłony przeciwsłoneczne na orbitę, produkować żywność w bioreaktorach, odsalać i pić wodę oceanów, kolonizować bieguny, dno oceanów oraz sąsiednie ciała niebieskie

o ile chcemy przetrwać.

Wygrabianie wojłoku, fot. P. Chmielewski

Dla nas, pracowników lub gości PAN Ogrodu Botanicznego – Centrum Zachowania Różnorodności Biologicznej w Powsinie, najprostsze do wdrożenia są postulaty wspólne dla obu sprzecznych hipotez, a zarazem najmniej kontrowersyjne od strony politycznej i religijnej. Doskonalenie metod długoterminowego przechowywania zasobów w bankach genów, a także samo gromadzenie coraz to nowych próbek zdaje się całkiem dobrym sposobem adaptacji do lokalnych i globalnych zmian klimatu, w sytuacji gdy nie możemy już za bardzo powiększać areału obszarów prawem chronionych.

Przyczynia się także do cząstkowego przynajmniej i chwilowego ocalenia wielu gatunków i genotypów, a lepsze takie ocalenie niż żadne! Ponadto hodowla zachowawcza roślin i zwierząt stymuluje badania podstawowe z zakresu ich najszerzej rozumianej biologii, co rozbudowuje dorobek naukowy, więc i kulturalny całej ludzkości. Uprawa starych odmian oraz dzikich krewnych roślin uprawnych wydatnie przyczynia się do walki z głodem i zasoleniem gleb. W najbliższej, przewidywalnej przyszłości nie sposób sobie jednak wyobrazić postulowanej przez późnego Lovelocka i Warda dobrowolnej rezygnacji z hodowli zachowawczej gatunków wymarłych w stanie dzikim w ogrodach botanicznych i zoologicznych. Tego typu radykalna oszczędność miejsca, czasu załogi i funduszów zbyt mocno zaprzecza celom statutowym tychże instytucji oraz pragnieniom całych społeczności. W Polsce jesteśmy zbyt dumni z ocalenia dla ludzkości i przyrody żubra, by teraz rezygnować z ratowania warzuchy polskiej!

mgr Adam Kapler